Usłyszałam takie pytanie być może miesiąc po operacji.
I tak naprawdę to w tamtym czasie żyłam jeszcze w takim pooperacyjnym amoku, że nie wiedziałam, jak na nie odpowiedzieć.
Wzruszyłam więc tylko ramionami i stwierdziłam, że w sumieee…to nic nadzwyczajnego!
HAHA.HA
Dobre.
<NIE WIERZCIE MI>
Po wyjściu ze szpitala miałam JEDEN szalony WEEKEND na to, by przynajmniej SPRÓBOWAĆ się zrelaksować i nabrać odrobiny sił po całym tym zamieszaniu.
Czemu tylko weekend?
Bo operacja wypadła w ostatnim tygodniu maja, czyli tuż przed sesją zaliczeniową na moich studiach! 😀 YAAAY!
*Los mój znany jest głównie z perfekcyjnego wyczucia czasu ❤️
A czemu tylko…spróbować się zrelaksować?
No cóż. Warunki do odpoczywania po rozkrojeniu głowy i zaszyciu czegoś pod skórą są, że tak to ujmę…niekorzystne 🙂 A co dopiero mówić o jakimś zebraniu myśli i głębszym zastanowieniu się…
CO TU SIĘ WŁAŚCIWIE ODJANIEPAWLIŁO?!
Nie było mi dane zbyt szybko dotrzeć do odpowiedzi na to pytanie, więc musicie czytać dalej.
Zakłócenia w moim zbieraniu myśli sponsorowała wówczas rzeczywistość (egzaminy) i gojąca się za uchem rana.
Nie mogłam założyć okularów, bo opatrunek.
Nie mogłam tego podrapać, bo szwy.
Nie mogłam tego podmuchać, bo wydychane powietrze nie chce zakręcać w tak dziwnym kierunku jakim jest ucho <bez sensu, wiem>
Mogłam sobie to co najwyżej OJOJAĆ.
A jak powszechnie wiadomo, ojojane boli mniej.
Krótko mówiąc, byłam zmęczona, sfrustrowana i zniecierpliwiona przez to, jak się czuję.
A czuć się w ten sposób przestawałam jedynie, gdy…spałam.
Odczucia wewnątrz ucha były tak dziwne, że miałam ochotę starym dobrym ŚREDNIOWIECZNYM zwyczajem po prostu to ucho ODRĄBAĆ.
Odciąć i zaniechać całego tego zamętu z ambitnym “poprawianiem jakości swojego życia”.
No przecież nie raz powtarzali mi, że „ale po Tobie nic nie widać”, „dajesz sobie radę z jednym uchem”.
No jakby to rzecz…
Po ptokach!
Głowa pokrojona jak szyneczka na święta, a za uchem widnieje zgrabny kawałek baleroniku.
No dobra. Nie takiego. Ale! To właściwie od zawsze moje jedyne skojarzenie z ranami szytymi w człowieku :<
FightUapie rany wojenne na ten przykład wyglądały tak:
Wróćmy jednak do tego pytania „jak to jest?”
*Historia o pooperacyjnym amoku to i tak materiał na odrębny wpis.
Tylko najpierw coś ustalmy!
Człowiek jako istota ssacza ma w nawyku: zjadanie, wąchanie, albo PRZYNAJMNIEJ macanie tego, co jest dla niego nowe i obce. Tak? Tak.
No niezbyt rozbudowany ten wachlarz możliwości musicie przyznać, więc jak się domyślacie, została mi ta ostatnia opcja, bo kanibalem nie jestem, a wąchać swojej pokrojonej skóry i tak bym nie chciała.
Ale widzicie. Jest jeden problem. Oprócz zapędów ssaczych, przekazanych przez przodków, natura obdarzyła mnie bujną wyobraźnią. Toteż od początku nie rwałam się jak opętana do obmacywania swojej głowy i implantu. Nie było we mnie dzikiej ekscytacji i chęci weryfikowania:
- co ciekawego znajduje się pod moją skórą?
- jak duże jest to coś?
- w którym dokładnie miejscu zamiast mojej czaszki jest teraz pokaźny kawałek metalu?
Bałam się, że coś…nie wiem…popsuję! Bałam się, że wszystko zacznie boleć jeszcze bardziej. Albo, że puszczę pawia, jak to miało miejsce w szpitalu przy zmianie opatrunku 🙂
*Mówiłam, żem wrażliwa istota ❤️
Nic więc dziwnego, że początkowo moja odpowiedź na pytanie „jak to jest?” była dość lajtowa i nie wiało od niej głęboką myślą filozoficzną.
Ja po prostu nie miałam w tamtym czasie CZASU na myślenie.
Na plecach czułam oddech nadchodzących egzaminów i zasoby mojej uwagi skupione były raczej na tym, jakby tu nie uwalić drugiego semestru wymarzonych studiów (mimo fizycznego stanu), aniżeli na myśleniu o tym CO mnie boli, JAK mnie boli i CZY MOGĘ TO PODOTYKAĆ?!
W tak zwanym międzyczasie, oczywiście żartowałam sobie, że od teraz jestem cyborgiem i moi znajomi mogą się chwalić wszem i wobec, że kogoś takiego znają! 😉
HUEHUE…
Aj Rytelek. Rytelek.
Ty to jesteś!
Jednakże, w końcu nadszedł upragniony dzień, w którym mogłam porzucić rolę człowieka cierpiącego. Wreszcie zaczęła pojawiać się przestrzeń na refleksję, zapoznanie się i potencjalne zaprzyjaźnienie z tym, co lekarze upchnęli mi za uchem, a co od teraz jest już częścią mnie.
I cholera. Tak długo (bo jakieś pół roku od operacji) nie poświęcałam uwagi temu, by się nad tym faktem roztkliwiać, że kiedy minęły te pooperacyjne dolegliwości, zdałam egzaminy, poszłam na miesięczny staż, wróciłam do pracy i zniknęły obawy, że od molestowania głowy coś sobie uszkodzę, wreszcie uderzyło mnie…
CO JA SOBIE ZROBIŁAM :O
Hy.
Bo wiecie!
Ja rozumiem, że blogowy pseudonim artystyczny „FightUapa” może delikatnie wprowadzać w błąd, ale zaskoczę Was!
NIGDY W ŻYCIU
NIE POTURBOWAŁAM SIĘ AŻ TAK
ŻEBY TRZEBA BYŁO MNIE SZYĆ!!!
:O
Nie zaznałam więc uczucia posiadania szwów gdziekolwiek, a co dopiero na głowie! :O
Nie dorobiłam się nawet ani jednego porządnego złamania!
W dotychczasowym życiu udało mi się złamać wyłącznie najmniejszy palec u stopy!!
*Ale nie drążmy teraz tego tematu! OKEJ?!
No! Wszyscy czasem…błędy popełniamy.
I teraz ja. Taki niedoświadczony Rytelek dobrowolnie położyłam się na stole operacyjnym. Dałam się sztucznie uśpić, pozwoliłam rozkroić głowę, wyciąć kawałek czaszki, a w jej miejscu wsadzić coś, co ma pieścić prądem moje – niesłyszące od prawie 25 lat – ucho?
#NIENOSPOKOLUZZEROSTRESUPRZECIEŻTONICWIELKIEGO
aha
haha
ahahahhahahahahhehehehheeelp.
Tak było.
I szczerze mówiąc nie wiem, czy ktokolwiek może być w 100% pewny decyzji o wszczepie implantu.
Ja nie byłam.
Nie ogarniałam co robię w tej kuwecie, ani podczas rozmowy zaklepującej termin operacji, ani po wyjściu ze szpitala z turbanem na głowie.
A zresztą jak można być tego pewnym, jeśli żadna z osób, które się na ten krok decydują, nie ma możliwości sprawdzenia PRZED operacją, jak duże korzyści osiągnie ze wszczepu!
Tego się nie da zmierzyć, określić, przewidzieć. To nadal wykracza poza możliwości współczesnej medycyny. Każdy, kto podchodzi do operacji, podejmuje pewnego rodzaju ryzyko, że cały ten wysiłek będzie można o kant dupy potłuc.
Poza tym to „jak będzie po wszczepie” to także sprawa indywidualna i porównywanie jednej osoby do drugiej kompletnie mija się z celem. Jedyna rzecz, która łączy ze sobą wszystkie ślimaki, to ta wielka niewiadoma dotycząca tego, jakie postępy poczynią nasze mózgi w uczeniu się słyszenia poprzez implant.
Tyle wątków! Tyle niewiadomych!
Być może wydaje Wam się, że uciekam od odpowiedzi na tytułowe pytanie, ale nie!
Dlaczego więc wplatam tu tyle pobocznych wątków?
BO TO NAPRAWDĘ CHOLERNIE TRUDNA SYTUACJA!
To jakiś pieprzony koktajl Mołotowa, którego składnikami są: wspomnienia, przekonania z przeszłości, życie tu i teraz, oraz przyszłość, która stoi pod dużym znakiem zapytania.
No powiem Wam, że trochę nie byłam na to przygotowana.
Spójrzmy, więc na ten skomplikowany proces od początku.
I mówiąc POCZĄTEK (jak już zdołaliście się zorientować z przydługiego wstępu) nie mam na myśli pierwszych tygodni po operacji.
Prawdziwy początek trawienia faktu, że przeszłam operacje, nadszedł…
Czyli kiedy Żyćko wypiło meliskę, Los przyćpał nerwosolkiem, a Anioł Stróż wrócił z przerwy na fajka, do głosu wreszcie zaczęły dochodzić myśli o tym, jak ja się właściwie z tym wszystkim czuje?
Otóż wychodzi na to, że czuję się…
Nierealnie
Nieswojo
Niezrozumiale
Nieprawdopodobnie
…
Po prostu dziwnie!
Trudno objąć rozumem coś tak…oderwanego od rzeczywistości!
Miałam dni kiedy myślałam sobie…
E! To nic takiego! Nikt nie dostrzega, że implant dosłownie…WYSTAJE mi z głowy.
Wszyscy widzą jedynie procesor i nietypowo przyczepiony do skóry głowy okrągły magnes. Dla niektórych wygląda to nawet jak spinka do włosów, albo jakiś gadżet do słuchania muzyki (sprawdzone info).
Kiedy jednak po jakimś długim, męczącym dniu nadszedł wieczór, a ja…Zdjęłam procesor, klapnęłam na kanapie niczym żaba na liściu i zaczęłam powoli przesuwać palcami tuż za moim lewym uchem…nagle oczy uruchomiły fontannę i obraz netflixowego serialu zaczął się rozmazywać przez łzy.
No bo hej! W sumie nic odkrywczego, ale…przecież ja już tego…nie cofnę.
Za moim lewym uchem już zawsze będzie wybrzuszenie o nietypowym kształcie.
Już nigdy nie podrapię się w tym miejscu bez uczucia, że COŚ tam pod tymi palcami…JEST.
Nie przejadę palcami za uchem i nie poczuję, że to tylko moja…skóra i kości.
Kiedy będę się kładła spać na lewym boku, nie odłożę głowy na poduszkę bez uczucia, jakbym położyła się na jakimś twardym materiale, który mnie uwiera.
A rzeczywiście coś mnie uwiera, tylko…ekhm…od środka…
Mam w sobie teraz taki fragment ciała, który wydaje się jakiś…nie mój.
Wydaje się…obcy. A to obce coś zostanie ze mną już do grobowej dechy!
Nie wyjmę tego.
Nie odpocznę od implantu, kiedy będę miała dość.
Nie odpocznę, kiedy będę chciała znów na chwilę poczuć się…sobą? O_o
Ani wtedy, gdy będę chciała poczuć, że to nadal tak w stu procentach…JA.
*Mnogość wielokropków musicie mi wybaczyć i potraktować jako bezradność w próbie przekazania Wam słowami tego, jak się czuję z kawałkiem tytanu i magnesu w mojej głowie.
HE.
To wszystko jest bardzo trudne do uchwycenia i wyjaśnienia.
Być może to wszystko brzmi dla Was mocno skomplikowanie lub wręcz przeciwnie! Przypomina Wam masło maślane, ale prawda jest taka…że ja Wam się wcale nie dziwię!
Nawet dla mnie to, że:
- Mam w głowie ELEKTRONIKĘ
- Przez moje GŁUCHE UCHO przepływa PRĄD, który pobudza nerw słuchowy
- Nerw słuchowy podaje ten “PRĄDODŹWIĘK” do MÓZGU…
to jest jakaś totalna…
A B S T R A K C J A
W pewnym sensie to niesamowite, że ktoś kiedyś wpadł na to, by właśnie w taki sposób protezować słuch. Niesamowite jest również to, że mózg człowieka jest tak plastycznym organem, iż możemy zastosować takie rozwiązanie i dumnie rzec…
IN YOUR FACE!
Jeszcze nie wszystko stracone!
Może i jakieś drzwi się zamknęły, ale zawsze można wejść oknem 🙂
Jednak każdy kij ma dwa końce.
Rozumiem, skąd wzięły się moje łzy.
<Samoświadomości należy się tu order z ziemniaka>
Otóż dały o sobie znać stare niespełnione marzenia
Marzenia o tym, żeby było normalnie.
Marzenia o tym, żebym słyszała…tak po prostu.
I pytania! Pytania też!
Pytania, które nieustannie ryły mi beret, zanim nie poszłam na terapię.
Dlaczego nie da się tego naprawić?
Dlaczego nie mogę tak po prostu słyszeć?
No przecież to takie proste! Wszyscy naokoło słyszą? No słyszą! A ja nie?
No weźcie!
Coś musi dać się z tym zrobić! Jak to to tak?
Jak coś niby mogło się we mnie tak bezpowrotnie spieprzyć?
<grzecznie pytam>
Jestem już tym zmęczona!
Chętnie przyjęłabym rolę jednej z miliona innych szarych myszek, które walczą sobie z problemami dnia codziennego, a nie z problemami dnia codziennego + tym jak niedosłuch utrudnia funkcjonowanie i ze zwykłego kupienia bułek w piekarni u Pani Jadzi potrafi zrobić ci problem.
Tak po prostu…dlaczego?
Dlaczego to musiałam być ja?
Czy nie wystarczy fakt, że jestem turbo wrażliwą jednostką i świat to już dla mnie wystarczająco duża i trudna do przyswojenia kula bodźców?
Meh.
To wszystko to marzenia małej Sylwii, że być może lekarze jeszcze nie mają rozwiązania na mój problem, ale przecież jestem pod opieką największego szpitala w Polsce zajmującego się niedosłuchem, do którego zjeżdżają się pacjenci z całej Polski!
Przecież w końcu wymyślą jak mnie zoperować, żebym już nigdy nie musiała nosić na uszach niczego poza okularami!
No nie wymyślili kurza dupa…
Odezwały się te prehistoryczne marzenia, a razem z nimi bunt, że nic z tego nie chce się spełnić i już się nie spełni.
A pech chciał, że nie jest to też grupa marzeń, na które mam jakikolwiek wpływ.
Niedosłuch jest czymś, co wdzięcznie pozbawia człowieka poczucia sprawczości, skuteczności i wpływu na swój los, a w zamian wręcza duży karton wstrząśniętej, lecz nie mieszanej bezradności i bezsilności.
No więc tak. Miliardowy raz w moim życiu zatęskniłam za tym, co wszyscy w domyśle nazywamy „normalnością”. To stąd te łzy.
To ta zabójcza mikstura, której składnikami są:
- gówniane wspomnienia ufundowane przez rówieśników z „najlepszych szkolnych lat”,
- mgliste wspomnienie beznadziejnych przekonań o sobie, które musiałam przepracować kiedyś na terapii,
- turbulencje w ogarnianiu życia tu i teraz,
- oraz niepewność dotycząca przyszłości, a zwłaszcza tego czy moje wysiłki włożone w to, by poddać się operacji i w dotychczasowe życie wcisnąć jeszcze rehabilitację niesłyszącego ucha, przyniosą (jakkolwiek zbliżone do wymarzonych) efekty.
No cóż.
Z perspektywy czasu stwierdzam, że miałam absolutne prawo do tego, by się w końcu rozsypać i zareagować tak, jak na rasowego wrażliwca przystało. Czyt. płaczem.
Tylko nie zrozumcie mnie źle! To nie tak, że ja żałuję operacji!
Nie żałuję. Nie mam czego.
To, że przez moment uświadomiłam sobie nieodwracalność tego wyboru, jeszcze o niczym nie świadczy.
Pragnę zauważyć, że ze swoją decyzją o wszczepieniu implantu ślimakowego czułam się OKEJ. Nie robiłam nic wbrew sobie, podjęłam tę decyzję świadomie.
Operacja to zwyczajnie duże przeżycie i nie ma nic dziwnego w tym, że odchorowałam ten proces kilka miesięcy później.
W teorii powinnam mieć to już dawno za sobą, c’nie?
Bullshit!
Bywa i tak!
Bo! Powtarzam to po raz kolejny!
Wszystko w tym procesie należy rozpatrywać indywidualnie.
Nie ma dwóch osób, które w taki sam sposób poradzą sobie z takim wydarzeniem w życiu.
A jak jest teraz?
Jakie są moje odczucia 30 grudnia felernego 2020 roku w związku z tym, że już na zawsze będę cyborgiem?
Jak czuję się z tym, że mam pod skórą implant?
W sumieee…to nic nadzwyczajnego!
<TERAZ MOŻECIE MI WIERZYĆ>
😉
Tulam!
FightUapa! ❤️
Zdjęcie tytułowe: Photo by Alex Knight on Unsplash
No Comments