Wspomnienia? Właśnie tak. Wspomnienia. Nie gadgety, tablety, smartwatche i inne cuda na kiju, które w końcu przestaną być modne, zniszczą się, tudzież same z siebie (jak to z technologią bywa) przestaną działać i kiedyś i tak wylądują na śmietniku.
Mimo że Święta za pasem i wszyscy powolutku przymierzają się do poszukiwań wymarzonych prezentów pod choinkę, chciałabym, troszkę na przekór, zwrócić uwagę na coś, co być może zmieni również Wasze spojrzenie na kupowanie prezentów, nie tylko swoim bliskim, ale i sobie! 🙂
Bo kto powiedział, że jak prezenty to tylko dla kogoś i że cieszyć ma się wyłącznie osoba obdarowana? 😉
To, czym chcę się dziś z Wami podzielić to kwestie na tyle uniwersalne, że stosować je można przez cały rok. Nie tylko w święta Bożego Narodzenia. Ale zanim o tym obdarowywaniu, to powróćmy do tego, co stanowi trzon całego tego świątecznego zamieszania. A jest nim przecież wydawanie pieniędzy i nie ma się co czarować, że wydawane przez nas kwoty należą do małych…jak ja 😀 Doświadczenie budowane w miejskiej dżungli nauczyło mnie czegoś ważnego w tej materii i myślę, że po przeczytaniu mojej historii dostrzeżecie, dlaczego warto nieco zmodyfikować świąteczne tradycje. Ale uwaga!
To NIE jest poradnik prezentowy.
Bo jeśli tego szukacie…to szukajcie dalej!
Nie powiem Wam, w jakie prezenty od dziś “inwestować”, tak aby nie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Znajdziecie tu moje prywatne wnioski i przemyślenia.
TO niżej, to po prostu pokaźny wycinek mojego życia, dzięki któremu wiem, że dziś piszę do Was całkiem mądre rzeczy 😉
Oke! Gotowi? No to jazda z tymi wspomnieniami!
Szacunek do zarobionej kasy wyniosłam z domu. To jedna sprawa. Druga, równie istotna – już jako nastolatka (co to swoimi ścieżkami chodzić chce), zaobserwowałam pewną zależność. Mianowicie!
W krwioobiegu popierdala znacznie większe stężenie szczęścia po tym, gdy hajs wędruje na wspomnienia i daje mi możliwość, by gdzieś BYĆ i coś PRZEŻYWAĆ, aniżeli gdy przeznaczam go na kolejny materialny kradziej przestrzeni osobistej. W telegraficznym skrócie mogę Wam jedynie powiedzieć, że różnica pomiędzy jednym a drugim jest K-O-L-O-S-A-L-N-A.
Oczywiście nie mam zamiaru wmawiać Wam, że unikam jak ognia wydawania pieniędzy na nowe technologie czy gadgety, które ułatwiają funkcjonowanie. To nie tak, że mnie to “nie rusza” i nie rozumiem, czym się zachwycacie. Co to to nie! Dzisiejsze zdobycze techniki potrafią dać dużo frajdy. Tylko że…ta frajda zawsze po jakimś czasie w końcu przemija! Zauważyliście to? Te wszystkie fanty szybko przestają robić na nas wrażenie. No więc pytam, “Czy warto było szaleć tak?”.
Czy tego chcemy, czy nie…
Bańka mydlana z naszym zachwytem zawsze w końcu pryska.
Photo by Julie Laiymani on Unsplash
Dlatego, śmiało stwierdzam, że warto zastanowić się nad tym, co nami kieruje przy wydawaniu pieniędzy. I nie mówię tu już wyłącznie o prezentach! Bo jak JA się nad tym zastanowiłam, to nastąpił szacher-macher i do tobołka, który targam na moich plecach (oficjalnie zwany doświadczeniem), zaczęły wpadać takie historie jak: taniec, lekcje śpiewu, wakacyjne wyjazdy za granicę czy pierwszy w moim życiu wyjazd na Snowboard w Alpy! Wiadomka! Byłoby cudownie odhaczyć te doświadczenia w jednym czasie, ale losu na loterii nie wygrałam 😉 Aczkolwiek mam też świadomość, że gdyby nie taniec (bo od niego WSZYSTKO się zaczęło), wiele z tych przygód mogłoby się nigdy nie wydarzyć! :O Taniec sprawił, że zamiast ciągle iść pod górę, wreszcie doświadczyłam miłych epizodów, kiedy to z dziką radością i satysfakcją mogłam się po prostu turlać w dół. Jak na dorastającą nastolatkę przystało!
Uruchomił się proces, którego tak bardzo wtedy potrzebowałam. Całość zaowocowała wieloma pozytywnymi zmianami w mojej osobie. I pojawiały się kolejne doświadczenia oczywiście!
Nie mam też cienia wątpliwości, że każda wspomniana wyżej historia (taniec, śpiew, podróże) nauczyła mnie czegoś ważnego. Każda zawierała w sobie cenną lekcję na przyszłość. To są właśnie te WSPOMNIENIA, do których wracam, kiedy do głowy przychodzi mi jedna z tych błyskotliwych myśli w rodzaju:
“A moooże by tak odpuścić ten pomysł?” “A może Ty jednak nie poradzisz sobie z tą zmianą?”
“A może Ty FightUapo po prostu nie umiesz?”
„A może Ty się nie nadajesz?”
PF! No wybaczcie, ale właśnie NIE o TAKĄ Sylwię walczyłam!
Moim celem nie jest też kierowanie w Waszą stronę pustego-pseudo-motywacyjnego-kołcz bełkotu. To jest mój kawałek internetu i nie zgadzam się na wciskanie Wam kitu! So hear me when I say…
W tych wspomnieniach skumulowało się tak dużo SZCZĘŚCIA, że o ile pisanie przychodzi mi z łatwością, to w kwestii przekazania Wam namiastki tego, co przeżyłam, czuję się jakby mi się półkule w mózgu pozamieniały. Tego się nie da opisać normalnymi słowami! No. Nie. Banana. Potato.
Trzeba to przeżyć
Ale ja wiem! Potrzebujecie dowodów.
Więcej mięcha tak?
No to proszę!
Taniec? Dawał mi taki strzał endorfin, że trudno to porównać z CZYMKOLWIEK. Jarałam się jak tęcza na Placu Zbawiciela! Każdym treningiem. Każdą choreografią. I każdą kroplą potu wylaną na parkiecie. Mimo młodego wieku, w jakim zaczęła się ta przygoda (15 lat), poczułam, że odnalazłam miejsce, w którym moje problemy, dawały mi absolutnie ŚWIĘTY SPOKÓJ. Ot tak zostawiały mnie samą na całe dwie godziny! 🙂
Wyobrażacie to sobie? 😀
DWIE GODZINY BEZ PROBLEMÓW!
Chyba pamiętacie jeszcze, “jak to było” i ile dzieje się w dorastających nastoletnich głowach, prawda?
A no właśnie!
Taniec był prawdziwym błogosławieństwem <3 Relaks, śmiech, zabawa i poczucie, że na parkiecie mogę wyrzucić z siebie każdą emocję. Wejście w świat tańca sprawiło, że dzień w dzień chodziłam przyćpana szczęściem! BA! Niejednokrotnie czułam, że te godziny spędzone na sali to chwile, dla których WARTO żyć. A to bardzo dużo, dla osoby, która JUŻ w nastoletnim wieku zaczęła “przygodę” z niskim poczuciem własnej wartości. Nic więc dziwnego, że treningi szybko stały się moim ulubionym punktem tygodnia. Dla mnie nie istniał tydzień od poniedziałku do piątku. Ja funkcjonowałam w interwałach treningowych 😀
I choć wiedziałam, że taniec nie będzie moim sposobem na życie, to i tak uparcie dążyłam do tego, by był on obecny w moim życiu. Nie było to łatwe. W końcu musiałam przekonać rodziców do tego, by nie przestawali inwestować pieniędzy w coś, z czym i tak nie wiąże swojej przyszłości. Ale udało się! Taniec był obecny w moim życiu jeszcze przez kilka ładnych lat 🙂 Kiedy myślę o tym dzisiaj, to zdobyte umiejętności taneczne to tylko efekt uboczny tego, że stałam się pewniejszą siebie dziewczyną.
Powiem więcej! Kiedy moja miłość do tańca hulała w najlepsze, stałam się mistrzem organizacji własnego czasu. Zasuwałam jak mały samochodzik, bo do pogodzenia miałam szkołę, treningi i dodatkowe korepetycje. Wierzcie lub nie, ale energii do działania mi nie brakowało! Wyciskałam z każdej doby absolutne maksimum. Ale jest jeszcze coś!
Taniec obudził we mnie ekstrawertyka, którego przez wiele lat nie byłam w stanie w sobie odnaleźć. A jak się okazało, on cały czas tam był! Teraz pozostaje mi go pielęgnować i nie pozwolić by uciekł 😉
CZY WY WIDZICIE, ILE TEGO JEST?! :O
To niesamowite, jak wiele dobrego wydarzyło się po podjęciu jednej małej decyzji – chcę tańczyć. Później zaczęły się pojawiać kolejne – chcę śpiewać, chcę jeździć na snowboardzie, chcę podróżować. Na początku sama nie dostrzegałam lawiny korzyści, jaka na mnie spływa. I pomyśleć, że wszystko to dzięki temu, że pewnego dnia wkroczyłam swoją giga stopą rozmiaru 35 w świat tańca! Po latach okazuje się, że wcielenie każdego z moich pomysłów w życie sprawiło, że stałam się odważniejsza, zyskałam większą pewność siebie, a mojej nieśmiałości wręczyłam bilet w jedną stronę na Kamczatkę 😉
Tyle akapitów szczęścia, pochodzących z zaledwie jednego wspomnienia! ANBELIWEBUL.
Ale wróćmy do tej nieszczęsnej kasiory. Oczywiście, miałam świadomość, ile taka „zabawa” jak taniec kosztuje (najpierw moich rodziców, potem mnie samą). Niewiele mniej kosztowały mnie też późniejsze lekcje śpiewu czy wyjazd na Snowboard w Alpy. Jednak, kiedy zaczęłam dostrzegać, że poprzez te zajęcia ZYSKUJĘ COŚ, CZEGO NIE DA SIĘ KUPIĆ w ŻADNYM sklepie, ZA ŻADNE PIENIĄDZE, przestałam mieć wątpliwości, że muszę w życiu dążyć do tego, by takich wspaniałości było w nim jak najwięcej.
I dokładnie ten tok myślenia doprowadził do tego, że odważnie ruszyłam na swoje pierwsze indywidualne lekcje śpiewu. Nie czułam paraliżującego strachu, idąc tam. Nie zadawałam też sobie pytań, czy się do tego nadaje i czy to w ogóle ma sens. Zrobiłam krok do przodu po swoje marzenie.
Ot cała filozofia 😀 A jak było z pierwszym wyjazdem na Snowboard?
Swego czasu poznałam ludzi, którym wyjazdy w Alpy i snowboard nie były obce. Wysłuchałam tylu zachęcających opowieści, że zaczęłam zastanawiać się, dlaczego miałabym nie spróbować? Nigdy nie byłam w górach! Chyba najwyższy czas to zmienić! Byłam wtedy biednym studentem, ale wiedziałam, że jeśli dobrze to zaplanuję, będę w stanie udźwignąć to finansowo, bez proszenia rodziców o wsparcie. I tak też się stało! Byłam niesamowicie dumna, że dopięłam swego i spędziłam fantastyczny tydzień we francuskich Alpach!
Szczęście nie opuszczało mnie również po powrocie z wyjazdu, ponieważ udowodniłam sobie i ludziom, którzy bardzo dobrze mnie znają, że nawet taka FightUapa jak ja, może opanować jazdę na desce i ma szansę wrócić do domu w jednym kawałku! – czyt. żadna z moich kończyn nie wymagała serwisowania w postaci gipsu! Ani jedna sztunia! Sukces!
*No dobra powiem Wam jak było! Musiałam przez tydzień chodzić z ręką w temblaku, ponieważ okazało się, że przeciążyłam rękę i mam LEKKI problem z jej całkowitym wyprostowaniem 😀 Ale to nic!
Bo czymże jest przeciążona ręka w obliczu NIE ZŁAMANEJ ręki?! HA?! NIETZSCHEM!
(żarcik psychologiczny)
Nie zraziłam się do gór ani do snowboardu, bo sam fakt, że nie poddałam się przy nauce jazdy na desce, dał mi już PRZE-O-GRO-MNĄ satysfakcję 🙂
Z ręką na sercu powtarzam, że warto było odmówić sobie kilku innych przyjemności, na rzecz tego wyjazdu. Było pięknie. Bawiłam się najlepiej pod słońcem – no bo wiecie, z 2000 m n.p.m to już do słońca trochę bliżej 😀 Nigdy tego nie zapomnę!
Zatem ponawiam mój apel:
Kupujcie wspomnienia!
Wspomnienia to najlepsze prezenty, jakie możecie dać sobie i swoim bliskim.
Wartość płynąca z tych wszystkich wspomnień, które przeżyliśmy (i tych które jeszcze mamy szansę przeżyć), jest znacznie większa, niż pieniądze, które trzeba przeznaczyć na ich realizację. Dlatego śmiem twierdzić, że wydawanie pieniędzy na wspólne wyjścia do teatru, restauracji, czy może zapisanie się na jakiś kurs, ma znacznie więcej sensu, niż kolejny upominek, który odłożymy w kąt i jego głównym zadaniem będzie zbieranie kurzu.
Płacicie za przeżycia, które będziecie mile wspominać po wielu latach. Pamiętajcie o tym!
A kiedy dołączycie do tego odpowiednią determinację, to zrealizujecie również bardziej pustoszące portfel pomysły 😉
Ja dałam radę, a Wy mielibyście nie dać rady? C’mooon! ;]
Tulam!
FightUapa <3
No Comments